La Vie Revee Des Anges – Ach, cóż to jest za kino. Wiele lat temu, będąc sam w domu, późną nocą trafiłem na ten film i dałem mu szansę. Są filmy, które, jak dobrze wymierzona luneta, ukazują jakąś prawdę. Skupiają nasze rozproszone intuicje w sceny i dają tym przyjemne wrażenie odkrycia – ale nie czegoś nowego i nieznanego, a czegoś, co siedziało w nas i zostało jakoś zebrane, wyłożone i nazwane. Od teraz można myśleć tą sceną i posługiwać się nią.
Francuzi mają rękę do filmów, w których nie dzieje się nic ponad zwykłe życie. Ale cała sztuka polega tu na ukazaniu tych subtelności, które sprawiają, że film jest naturalny – że aktor mówi dokładnie to, co powiedziałby zwykły człowiek, gdyby był w sytuacji, do jakiej prowadzi fabuła. I że robi dokładnie te same gesty i miny i tak samo łamie mu się głos.
Piękno takich właśnie opowieści bierze się stąd, że z życia zupełnie zwykłego wykrawa się minutowe fragmenty, których dobrze ułożona mozaika mówi coś więcej, niż znaczyłyby rozproszone i utopione w długich latach codzienności. Jak z grą na pianinie, gdzie z gamy tonów uderza się w te, dające melodię. I ta melodia o tyle ma znaczenie, o ile jest najpiękniejszą opozycją do bezładnego szumu. Rzecz w uchwyceniu.
Scena kłótni między dziewczynami zasługiwałaby na najwyższe wyróżnienie i w ogóle to chyba najlepsza scena kłótni, jaką widziałem. W podobne tony bije bodaj tylko scena rozstania z La Vie d’Adele.
#feels #film